O śmierci Wandy Półtawskiej mówiły niemal wszystkie media. Nic dziwnego, bo zmarła była niezwykle doświadczoną przez życie osobą, znaną nie tylko z działalności publicznej, ale także stanowczości i bezkompromisowości. Słuchało jej wiele pokoleń, bo jako więźniarka Ravensbrück, na której Niemcy wykonywali eksperymenty pseudomedyczne, była świadkiem epoki zła i totalitaryzmów. Jako lekarka i obrończyni małżeństwa, rodziny i życia poczętego stanowiła punkt odniesienia dla wielu ludzi wkraczających w dorosłość. Wreszcie jako współpracownica i powierniczka św. Jana Pawła II była osobą, z którą Kościół się liczył.
Ostatni raz z dr Półtawską widziałem się na jej setnych urodzinach w Krakowie. Byłem pod wrażeniem, jaki wianuszek miłośników ją otaczał. Ale chciałbym podzielić się jeszcze jedną refleksją. Mówi się, że w wielu przypadkach za sukcesem mężczyzny stoi kobieta. Ale wydaje się także tezą uprawnioną, że za Wandą Półtawską stał przez całe życie jej zmarły trzy lata wcześniej mąż Andrzej. Pozostawał w cieniu. Cichy, spokojny, wyrozumiały i refleksyjny – jak na profesora filozofii przystało. Również doświadczony życiowo i oswojony z bólem żołnierz AK, uczestnik powstania warszawskiego i więzień stalagu, człowiek bardzo pokorny. To dzięki niemu Wanda poznała się z Karolem Wojtyłą. Oboje zostali jego współpracownikami, kiedy jeszcze był metropolitą krakowskim. To mąż dbał o dom, kiedy żona z pasją oddawała się pracy z młodzieżą. Pozostał nieznany szerszemu gronu, mimo dorobku. Nie zapominajmy także i o nim. Bez niego nie byłoby zapewne takiej Wandy Półtawskiej, jaka została w naszej pamięci.