Piętnastego października Polacy zdecydują, czy rządy będzie dalej sprawowała Zjednoczona Prawica, czy nastąpi radykalna zmiana i do władzy powróci opozycja, sama siebie nazywająca „demokratyczną”. Ten przymiotnik w polskich warunkach razi szczególnie, bo przecież tę sztuczkę zastosowali po raz pierwszy komuniści, którzy w pierwszych wyborach po wojnie, w 1947 r., poszli po władzę w ramach Bloku Demokratycznego. Tamto głosowanie oczywiście sfałszowali, co nie przeszkadzało im odmieniać słowo „demokracja” przez wszystkie przypadki i w każdym kontekście aż do końca PRL. Przeciwnicy z mikołajczykowskiego PSL, a zwłaszcza środowiska postakowskie czy też narodowo-demokratyczne, określano mianem „faszystów”.
Był to cynizm w najczystszym stalinowskim stylu, który – w co trudno uwierzyć – wraca w podobnych kontekstach. Bo to przecież w krajach rządzonych przez siły lewicowo-liberalne wolności ubywa dziś w zastraszającym tempie. Szerzy się coraz brutalniejsza cenzura, której towarzyszy „cancelowanie”, „unieważnianie” osób niepokornych, odstających od nowej normy choćby o milimetr. Naukowcy tracą prawo wykładania na uczelniach, dziennikarze są wypychani z redakcji, a zwykłych obywateli, jeśli stwierdzą na przykład, że wśród ludzi są tylko dwie płcie, odwiedza policja. I takie właśnie porządki będzie chciała zaprowadzić nad Wisłą obecna opozycja, wzorująca się na swoich zachodnich „partnerach”.
O tym, co jest demokratyczne, a co nie, decydują „demokraci”. Teraz w Polsce atakują referendum, legalnie, w zgodzie z prawem przyjętym w 2003 r., rozpisane przez Sejm. I znów wyciągają sztandar „walki z faszyzmem”, snując analogie do doświadczeń III Rzeszy. „Adolf Hitler jako pierwszy sięgnął po trik połączenia wyborów z referendum” – obwieścił dziennikarz „Gazety Wyborczej” Bartosz Wieliński, dodając, że choć „referendum to niby najwyższa forma demokracji”, to jednak „można je zbrukać, zmanipulować, przeprowadzić w atmosferze terroru i za jego pomocą ustanowić dyktaturę”.
Skąd w tym wszystkim Hitler? Chodzi o referendum rozpisane 12 listopada 1933 r., razem z wyborami do Reichstagu, w którym zadano pytanie: „Czy ty, niemiecki mężczyzno, i ty, niemiecka kobieto, popierasz politykę twojego rządu Rzeszy i jesteś gotowy/gotowa ją ogłosić jako wyraz twoich poglądów i twojej własnej woli i ją uroczyście wyznawać?”. Jak tłumaczy Wieliński, chodziło o wsparcie dla rządów Hitlera po wystąpienia Niemiec z Ligi Narodów, a jednocześnie o faktyczną zgodę na drodze do likwidacji resztek pluralizmu politycznego.
Czy pytania postawione przez Sejm – dotyczące przymusowej relokacji imigrantów, muru na granicy z Białorusią, majątku narodowego oraz wieku emerytalnego – można porównywać do tego, które zadały Niemcom nazistowskie władze? Czy Polsce grozi likwidacja wielopartyjności i budowa państwa typu totalitarnego? Oczywiście nie. Po pierwsze, tego typu sugestie są wynikiem wieloletniego procesu odrywania się części mediów i analityków od rzeczywistości. Po drugie, wynikają z całkowicie błędnej diagnozy sytuacji cywilizacyjnej; zagrożeniem dla wolności jest dziś brutalny i totalitarny „antyfaszyzm”, a nie chrześcijańska prawica. Po trzecie, to właśnie demolowanie legalnych i uprawnionych instytucji demokratycznych – takich jak referendum – jest podmywaniem demokracji, także tej proceduralnej. A to właśnie robi dziś opozycja lewicowo-liberalna, wzywająca do bojkotu głosowania.
W tym kontekście warto przytoczyć opinię francuskiego publicysty Patricka Edery, który na łamach portalu delibeRatio stwierdził, że „choć w sondażach aż 70 procent Francuzów życzyłoby sobie ukrócenia imigracji, to jednak, inaczej niż w Polsce, nasi rządzący, wpuszczając do Francji corocznie mniej więcej tyle osób, ile zamieszkuje Niceę, nigdy nie zapytali nas o zdanie”. I dalej: „Odczuwam ból w sercu, ponieważ byłem świadkiem zmian, do jakich doszło we Francji pod naporem nielegalnej imigracji podczas życia zaledwie jednego pokolenia”.
Walka o to, by referendum w dniu 15 października było ważne, a więc by frekwencja przekroczyła 50 proc., dalece wykracza poza bieżące starcie polityczne pomiędzy obozem rządzącym a opozycją. To istotne starcie dotyczące charakteru naszej demokracji. Czy będzie ona szanowała głos zwykłych obywateli, także w takich sprawach jak imigracja, czy też będzie systemem zarządzanym odgórnie, przez wiedzące wszystko najlepiej elity, tak jak to się dzieje w wielu krajach zachodnich? Pierwszy model ma oczywiście swoje wady i zagrożenia, ale jest jednak o niebo lepszy niż świat, w którym akt głosowania jest jedynie rytuałem o niewielkim wpływie na rzeczywistość.