Papież Franciszek poświęcił ostatnio jedną ze swoich homilii milczeniu. Zauważył, że niekiedy wobec ludzi złej woli, którzy chcą szkodzić, wywoływać skandale, pozostaje jedynie milczeć i modlić się. Ale w tej samej homilii stwierdził: „Niech Pan obdarzy nas łaską, abyśmy mogli rozpoznać, kiedy musimy mówić, a kiedy musimy milczeć”. Rzeczywiście! Milczenie nie zawsze jest złotem, bo niekiedy potrzeba słowa, i to głośno wypowiedzianego.
Bywa, że pada na człowieka tak niespodziewane i brutalne oszczerstwo, że po prostu nie wie on, co powiedzieć, jak zareagować. Każde słowo obrony jest obracane na jego niekorzyść. Wtedy lepiej milczeć i prosić Boga o wewnętrzną siłę, by nie załamać się z powodu kalumnii. Ale bywa i tak, że o żadnym oszczerstwie nie ma mowy. Ktoś mówi prawdę na temat niechlubnych czynów jakiejś osoby. Mówi ją, bo wymaga tego dobro wspólne. Słusznie oskarżony może uderzyć się w piersi, wyjaśnić, prosić o wybaczenie. Ale może też iść w zaparte. Jednym ze sposobów pójścia w zaparte jest tyleż wyniosłe, co pełne obłudy milczenie, że niby zarzuty są tak absurdalne, iż nie warto się nimi zajmować.
Milczenie staje się niekiedy wyrafinowaną bronią psychologiczną. Znamy je z różnych sytuacji małżeńskich. Ktoś czuje się zraniony. Mógłby wygarnąć drugiej stronie, co myśli, ale nie, wybiera milczenie, które coraz bardziej ciąży, tworząc trudną do zniesienia atmosferę. Nastają tzw. ciche dni. Niekiedy milczenie jest normalną reakcją pozwalająca pozbierać myśli, uspokoić się, ale jeśli jest ono perfidnie przedłużane, to mamy zimną wojnę, którą coraz trudniej zakończyć.
Czytaj dalej w e-wydaniu lub wydaniu papierowym
Idziemy nr 39 (677), 30 września 2018 r.
Artykuł w całości ukaże się na stronie po 15 października 2018 r.