Na mój felieton „Ku rządom chorej wyobraźni” odpowiedzieli wymienieni w nim obrońcy ideologii LGBT+. W sposób najbardziej zasadniczy – pan Aleksander Twardowski, felietonista Liberté, który zapewnia, że „nie ma czegoś takiego” jak rzeczona ideologia, bo „LGBT to Lezbijki [neoortografia w tekście], Geje, Biseksualni czy osoby Trans. Istnieją, tak jak istnieją na przykład strażacy”.
Otóż wyjaśnijmy rzeczy elementarne. Zakładając nawet, że są osoby „należące” „do społeczności LGBT” (na ogół nie wiadomo, czy „społeczności” to dopełniacz liczby mnogiej czy pojedynczej), to jednak nie ma „osób LGBT”, bo osoby (jeśli w ogóle chcą się tak definiować) – jak w gruncie rzeczy przyznaje pan Twardowski – nawet po procesie T mogą być co najwyżej L, G lub B. Natomiast ideologia? Od lat 90. XX w., najpierw na północy Europy, potem również w krajach romańskich, zaczęto wprowadzać, nieznane wcześniej, ustawodawstwo homoseksualne. Ideologię, która to uzasadniała, określa się po prostu jako LGBT (obecnie również +). Jak zauważa pan Twardowski, osoby, o których pisze, istniały, gdy jeszcze nikomu do głowy takie ustawodawstwo nie przychodziło. Natomiast uzasadnienia, które te rewindykacje polityczne, a potem inwencje prawne zrodziły – to właśnie ideologia. Po co udawać, że jej nie ma?
Liberalizm z reguły oscyluje między cynizmem a histerią. Między cynicznym rozniecaniem lęków o „wolność” i dopatrywaniem się wszędzie „dyskryminacji”, świadomym skłócaniem wszystkich ze wszystkimi z jednej strony, a z drugiej – autentyczną histerią tych, którzy tej propagandzie ulegają. Charakterystyczne jest w tym wypadku (nazwijmy to delikatnie) teoretyczne zawężenie. Naiwno-histeryczny liberalizm („wolnościowość”) zakłada, że gdzie kończy się aprobata – zaczynają się prawne zakazy i represje.
Inny publicysta „Liberté”, pan Piotr Beniuszys, gwałtownie zareagował na moją uwagę, że propagowanie przezeń „związków otwartych” jako optymalnych dla „biseksualistów” wyraźnie podważa obowiązek wierności małżeńskiej, potwierdzony w art. 23 Kodeksu Rodzinnego i Opiekuńczego, a niesie również konkretne konsekwencje dla wychowania publicznego. Od razu uznał, że jestem „za tym, aby prawnie zakazać ludziom życia w otwartych związkach i karać za tzw. skoki w bok”.
Otóż pragnę wyjaśnić redaktorowi Beniuszysowi, że małżeństwo (należące w końcu do konstytucyjnie immunizowanej sfery prywatnej) chronią w większości wypadków inne mechanizmy niż prawo karne. Na przykład odpowiedzialność alimentacyjna za rozkład pożycia małżeńskiego. Także wychowanie, opinia społeczna i wyrażająca się w nich kultura, oparta na etyce monogamicznej rodziny. Oczywiście, są sytuacje szczególne, gdzie prawo karne musi wkroczyć, jak przemoc czy demoralizacja. Swoją drogą, ciekaw jestem, czy redaktor Liberté broniłby również prawa do „małżeństw sado-masochistycznych”? Ja osobiście uważam bezpieczeństwo fizyczne, a także wychowawcze, za dobra niezbywalne, ale gdzie sięgnęła w tej sprawie perspektywa liberalna – doprawdy nie wiem.