Trudno pisze się na klawiaturze z uwieszonym na ramieniu rocznym dzieckiem. O ekstremalności tego zadania właśnie pomaga mi się przekonać wyjątkowo dziś stęskniony za swoją mamą siostrzeniec. Pochlipywanie to w tym wypadku naprawdę eufemizm. Bo na moje nieszczęście maluch odziedziczył po swojej rodzicielce nie tylko urodę, ale i dobrą emisję głosu. Wtóruje mu starszy – mocno znudzony brat – który regularnie domaga się pomocy w zagospodarowaniu sobotniego popołudnia. Dzięki Bogu wśród atrakcyjnych dla niego opcji jest stare dobre czytanie książek, które gwarantuje dłuższe lub krótsze okresy milczenia.
W chwilach pomiędzy gotowaniem obiadu i zaganianiem do odrabiania lekcji starszego a przewijaniem i usypianiem młodszego zerkam na spływające z kraju i ze świata wiadomości. Wśród nich powracała informacja, że w ten weekend – jak co roku w okolicy Dnia Kobiet – ulicami polskich miast przechodzą Manify.
Abstrahując od absurdalności niektórych haseł (w tym roku moje serce zdobyło: „Maryja miała wybór”), zawsze trudno było mi jednoznacznie ustosunkować się do tych demonstracji. A to w związku z totalnym aksjologicznym pomieszaniem głoszonych postulatów. Z niektórymi (np. dotyczącymi praw reprodukcyjnych) nie sposób, a z innymi z kolei po prostu trzeba się zgodzić. Bo jak odmawiać słuszności takim hasłom jak: walka z kulturą gwałtu, poprawa ściągalności alimentów, czy wsparcie pracujących matek? Tylko czy te rytualne przemarsze rzeczywiście wpływają na sytuację Polek? Czy realnie zmieniły dziś choć minutę z życia przepracowanej i przemęczonej kobiety, o którą się przecież upominają?
„Siostrzeństwo naszą siłą” – głosi jeden z „manifowych” manifestów. Zostałam więc w domu z dziećmi. Zostałam, żeby wyjść mógł ktoś. To taka moja mała „manifa”.