„Dzięki branżowej szkole jestem dziś stylistą wnętrz aut luksusowych. Dzięki podstawom programowania w szkole jestem dziś właścicielem międzynarodowej firmy informatycznej” – słyszymy w spocie ministerstwa edukacji.
Spoty przenoszą nas do roku 2040. To świetnie – trzeba mieć długą perspektywę. Ale pod warunkiem, że ma się też tę krótkoterminową. Tymczasem na spotkaniu z wysłanniczką kuratorium przedstawiciele rad rodziców przedszkoli nie usłyszeli odpowiedzi na pytanie, czy sześciolatki mogą zostać w przedszkolach. Gdzie mają się podziać te, których rodzice nie chcą posyłać do szkolnej zerówki, a przedszkole nie ma dla nich miejsca?
A inne pytania: czy siódmoklasista będzie kontynuował edukację w tym samym budynku szkolnym, z tymi samymi nauczycielami i z tą samą klasą, co dotąd? Czy dotychczasowe gimnazjum przekształci się w podstawówkę, czy w liceum? W tym kontekście matura w 2039 roku naprawdę nas nie interesuje!
Pani minister dwoi się i troi, by reformę wprowadzić i by była ona dobrze przyjęta. Ale na mnie po akcji reklamowej sprzed kilku lat forsującej sześciolatki w szkołach spoty działają jak płachta na byka. W 2013 roku nęciły rodziców pytaniami sześciolatków: „Dlaczego motyle mają kosmate skrzydełka?”, „Gdzie jest światło, kiedy jest ciemno?”, „Dlaczego koło się kręci?”. Podobno odpowiedź dzieci miały uzyskać w szkole. Moja starsza córka nie załapała się na amnestię – jako urodzona w pierwszej połowie roku nie miała wyjścia i do szkoły pójść musiała. W programach szkolnych próżno szukać formuł, które dostarczają odpowiedzi na powyższe pytania ciekawskiego sześciolatka. Rodzice sześciolatków podkreślają, że jest za to siedzenie w ławkach („grzecznie!”), dzwonki, żmudna pisanina i prace domowe. „Zabawy na dywaniku można między bajki włożyć” – to komentarz znajomej pedagog mającej pod sobą kilka szkół.
Pedagodzy, którzy wówczas wystawiali dzieciom zaświadczenia o pełnej gotowości szkolnej, dziś przyznają, że ani sześciolatki nie są przygotowane do szkoły, ani szkoła na ich przyjęcie. Nie mówiąc o nauczycielach – dla których praca z dziećmi młodszymi o rok od tych, z którymi dotąd mieli do czynienia, także była nowością. Wielu rozkładało ręce, mówiąc o „dziecinności” tych dzieci, o ich braku samodzielności i skupienia. Nie znam rodziców, który nie żałowałby decyzji o posłaniu sześciolatka do pierwszej klasy.
Jestem za siedmiolatkami w szkole, jestem za zniesieniem gimnazjów, jestem za czteroletnim liceum, jestem za przywróceniem klasycznego kanonu lektur. Ale gdy patrzę na pośpiech, z jakim władze te zmiany wprowadzają – trudno mi wierzyć, że podyktowane jest to wyłącznie zobowiązaniem spełnienia obietnic wyborczych. Nie dziwi więc złość zdezorientowanych rodziców. Nikt nic nie wie. I nie zmieni tego nawet najlepszy spot. Więcej konkretów, mniej propagandy! Owszem, MEN zapowiada spotkania organów prowadzących szkoły z rodzicami. „Zapowiada”, a mamy już luty! I Boże broń nas przed spotkaniami takimi, jak to opisane na wstępie.