Propaganda sukcesu, którą zalewa nas obóz rządzący (media są elementem tego obozu) od lat głosi, że Polska dogania Zachód, że wreszcie dobiliśmy do czołówki państw kontynentu. Po wakacjach spędzonych nad polskim morzem, mogę potwierdzić, że owszem, nasza Ojczyzna z roku na rok ładnieje. Coraz więcej zadbanych budynków, obejść, przyzwoitych, niedrogich restauracji z dobrą obsługą. Drogi także coraz lepsze, choć wciąż daleko im, patrząc ogólnie, choćby do przyzwoitości. Jednocześnie uderza zjawisko, które Piotr Skwieciński nazwał niedawno „toksycznym indywidualizmem”. Nawet miejscowości nadmorskie wyróżniają się tysiącem stylów architektonicznych i całkowitym bezhołowiem planowania przestrzennego. Wielkie bloki sąsiadują z przytulnymi willami, ciszę rodzinnych deptaków zagłusza głośna muzyka z letnich „dyskotek”, a służby sprzątające działają, co najmniej wybiórczo. Wszystko to rozjeżdżają setki luksusowych aut, chcących podjechać pod samą plażę (niemających zresztą większego wyboru, bo o miejscu parkingowym przed miejscowością docelową można pomarzyć). Poszczególne miejscowości nie szukają swojego stylu, nie budują wspólnej przyszłości, ale każdy z mieszkańców sam buduje turystyczny ekosystem, co oczywiście nie może przynieść sukcesu.
Na taśmach prawdy, które niedawno wstrząsnęły Polską, szef MSZ Radosław Sikorski skarży się na dominującą w Polsce „murzyńskość”, a więc płytkie poczucie dumy, które pozwala łatwo manipulować naszym społeczeństwem. To opinia o tyle ciekawa, że ekipa, której część stanowi Sikorski, „murzyńskość” Polaków nie tylko cynicznie wykorzystywała, ale i skutecznie wzmacniała. Jeżeli główne kryterium oceny naszych władz mają stanowić opinie płynące zza granicy, a tak sugerują rządzący, to trudno oczekiwać wzrostu pewności siebie Polaków. Ale faktem jest też, że histeryczne wręcz szukanie akceptacji zewnętrznej jest u nas mocno zakorzenione. Czasami wystarcza naprawdę niewiele, by wprawić rodaków w zachwyt. Nad morzem oglądałem półfinał mistrzostw Brazylia-Niemcy w ogródku piwnym, w którym co najmniej połowa publiczności gromko dopingowała naszych zachodnich sąsiadów. Jak wynikało z okrzyków, motywacja była prosta: w tej drużynie grał Mirosław Klose, a więc zawodnik pochodzący z Polski. Wyjechał, wyrzekł się polskości, nie przyznaje się do związków z Ojczyzną, ale dla tych kibiców i tak jest „swój”, jest „nasz”, i jest powodem do dumy. Może nawet większej niż gdyby grał w barwach biało-czerwonych… Szczerze mówiąc, dziękuję za taki powód do dumy. Zdecydowanie wolę Argentynę, którą licznie budowali Polacy afirmujący polskość, i do dziś pielęgnujący narodowe tradycje (w kraju tym obchodzony jest nawet oficjalnie Dzień Polskiego Osadnika).
Wady narodowe wyplenić trudno, trzeba wielopokoleniowej pracy, by je zmienić. Ważne jednak, by dobry przykład, dobra pewność siebie, płynęła z góry. Władze państwowe mogą zrobić w tej dziedzinie naprawdę wiele, już choćby prezentując „niemurzyński” sposób myślenia i działania. To może być pierwszy krok do sukcesów piłkarskich kiedyś w przyszłości.
Jacek Karnowski |