Minęło dwadzieścia lat od uchwalenia obecnej konstytucji. Jej projekt został przegłosowany w sejmie, w którym miliony wyborców prawicy nie miały reprezentacji. Taki był skutek prawa wyborczego wprowadzonego wiosną 1993 r., przy poparciu liberalnej UD, postkomunistów i radykalnej centroprawicy PC. Głosowałem wówczas przeciw wszystkim jego założeniom, uważając, że próg około 700 tys. głosów (5 proc.) ogromnie zwiększy władzę partyjnych central, a więc osłabi opinię publiczną. Marszałek Chrzanowski nie sprzeciwiał się pięcioprocentowemu progowi w ogóle, ale uważał, że powinien on być automatycznie obniżany, jeśli wynik wyborów pozbawiałaby dużą grupę wyborców reprezentacji w parlamencie. Oba przewidywania się sprawdziły – to drugie natychmiast. Do sejmu ’93 nie weszły koalicja Ojczyzna (wokół ZChN), Solidarność, Porozumienie Centrum, Unia Polityki Realnej, Koalicja dla Rzeczypospolitej, Porozumienie Ludowe, mimo że na te listy padło prawie 25 proc. głosów. Ci wszyscy wyborcy mieliby przedstawicieli, gdyby nie oligarchiczna ordynacja, która w kluczowym momencie historii reprezentację im odebrała.
Lewicowo-liberalna większość pospiesznie przygotowywała więc nową konstytucję, żeby zdążyć przed powrotem prawicy do sejmu. Mając w perspektywie obowiązkowe referendum, robili pewne ustępstwa, ale konstytucji najbardziej zabrakło jednoznaczności. Dlatego nasi biskupi pisali wtedy, że jej tekst „budzi poważne zastrzeżenia moralne”, pytali, „czy jej zapisy wystarczająco bronią życia każdego człowieka, prawa rodziców do wychowania swoich dzieci, wartości będących fundamentem naszej polskiej tożsamości, suwerenności ojczyzny”.
Dziś wszyscy, a szczególnie autorytety społeczne i politycy, powinni odpowiedzieć sobie na pytanie co zrobili, żeby tę konstytucję poprawić, żeby uczynić ją godną naszej tradycji i skuteczną wobec wyzwań przyszłości. Wspólnie z moimi przyjaciółmi (z którymi potem założyliśmy Prawicę Rzeczypospolitej) postawiliśmy dziesięć lat temu bezprecedensowy wniosek o dopisanie do art. 30 konstytucji, że przyrodzona godność, źródło naszych praw i wolności, przysługuje każdemu człowiekowi „od poczęcia”. To byłaby zmiana, która uchroniłaby nas od wielu późniejszych dramatów, wyroku Trybunału w Strasbourgu ws. Tysiąc, ignorowania w ustawie in vitro przepisów o ochronie życia, uznania, że każde dziecko poczęte przez gimnazjalistę można przed urodzeniem zabić.
Niektórzy nam potem mówili, że to nie był czas. Mam jednak wrażenie, że dla nich żaden czas historyczny nie jest dobry, jeśli chodzi o cywilizację życia. Bo fakty o tamtej próbie naprawy konstytucji mówią co innego: 60 proc. posłów głosujących za tą zmianą, przy 72 proc. u początku prac (większość konstytucyjna z zapasem) pokazuje, jak bardzo realna była szansa. Zrobiliśmy, co mogliśmy, w sytuacji, gdy przez ostatnie dwadzieścia lat nikt nie zrobił więcej, a co gorsza – nawet tego nie próbował ani się domagał. A ówczesne stanowisko naszych biskupów, jak każdy głos prorocki, powraca echem jako kryterium moralne.