Wraz z pierwszą niedzielą Adwentu rozpoczynamy nowy rok liturgiczny, który – inaczej niż rok kalendarzowy – będzie kierował naszą uwagę na kolejne etapy życia i dzieła zbawczego Jezusa Chrystusa. Rozpoczyna się on okresem oczekiwania na narodziny Pana, a nie czasem wyprzedaży, przedświątecznych sprawunków i sprzątania. Może warto rozpocząć nowy rok właśnie teraz, a nie z nadejściem nowego roku kalendarzowego, który co prawda pomaga nam uporządkować sprawy praktyczne naszego życia społecznego i zawodowego, ale nijak ma się do naszego życia duchowego, które podlega innym prawom. A w życiu duchowym wszystko ma znaczenie. Dlatego św. Jan Paweł II nawet kolejne strony zapisywanych kartek numerował nie cyframi, ale wybranymi psalmami. Dlatego niektórzy zaczynają pisać dopiero po postawieniu u góry strony krzyżyka, a kończą tekst akronimem AMDG (Ad maiorem Dei gloriam). Bo i wszystko powinniśmy czynić na większą chwałę Bożą.
Początek roku, także tego liturgicznego, to dobry czas, by przedsięwziąć jakieś kroki ku ożywieniu życia duchowego i ogólnej odnowie życia. Dobrze jednak, aby nie był to tylko adwentowy zryw, ale coś, co będzie trwać przez cały rok, kształtując nasze postawy jako chrześcijan dających swoim życiem świadectwo. Dlatego wraz z nowym rokiem liturgicznym, tym razem rokiem B, Kościół w Polsce rozpoczyna realizację nowego programu duszpasterskiego, który – niestety – traktowany jest przez niektórych duchownych trochę po macoszemu, nie mówiąc już o świeckich, którzy z reguły nie mają o nim pojęcia. A programy duszpasterskie z ostatnich lat są bardzo piękne i głębokie. Chociażby trzyletni cykl na temat Eucharystii; kończący się rok przeżywaliśmy pod hasłem „Wierzę w Kościół Chrystusowy”.
W tę niedzielę zaczynamy program duszpasterski pod hasłem, które wyjątkowo leży mi na sercu, bo odwołuje się do Kościoła jako wspólnoty: „Uczestniczę we wspólnocie Kościoła”. Niestety, tendencja pośród wiernych jest taka, że coraz mniej identyfikują się z Kościołem, uważając, że Kościół to „oni” – biskupi, księża – a my to my, którzy do wiary w Boga nie potrzebujemy „ich”. Przekłada się to również na coraz luźniejsze lub zanikające więzi z własną parafią. Jest to widoczne szczególnie w dużych miastach, gdzie kościołów do wyboru jest wciąż sporo. Stąd tzw. churching, uprawiany w Polsce już od dobrych kilkunastu lat. I ogólnie nie ma w tym nic złego, bo czasem trudno przyjść na Mszę Świętą do swojej parafii z racji różnych obowiązków, zwłaszcza zawodowych. Ale coraz częściej ludzie wybierają sobie parafię z uwagi na księży w niej pracujących, poziom kazań, wystrój świątyni, grę i śpiew organisty, a w okresie jesienno-zimowym ze względu na tak przyziemny powód, jak ogrzewanie kościoła.
Tyle że człowiek potrzebuje zakotwiczenia. Każdy szuka jakiegoś środowiska, w którym będzie chciany i kochany, które okaże mu zainteresowanie i wsparcie w potrzebie. Takim środowiskiem może być parafia, a szerzej Kościół, jeśli tylko damy im szansę. Czyli jeśli najpierw sami się zaangażujemy. Wówczas, kiedy z narzekania na niewygody w całym Kościele czy konkretnie w naszej parafii przestawimy się na chęć zrobienia czegoś dla Kościoła, odkryjemy, że nie ma już „ich” i „nas”, ale że jesteśmy „my” – wspólnota. A we wspólnocie jest jak w rodzinie: raz lepiej, raz gorzej, ale radości i smutki przeżywa się razem, wzajemnie się wspierając na drodze wzrastania w wierze, nadziei i miłości. Warto w tym roku zastanowić się nad swoim uczestnictwem we wspólnocie Kościoła: czy sprowadza się ono tylko i wyłącznie do krytykowania, czy też do dawania czegoś z siebie – ze swojego czasu, talentów, wsparcia modlitewnego. Bo to my właśnie budujemy wspólnotę.