Złożona przed tygodniem propozycja podniesienia świadczenia 500+ do 800 zł rozgrzała media, podzieliła scenę polityczną i sprowokowała do ujawnienia, co drzemie w sercach wielu osób. Zostawmy polityków, z których jedni nie mają wątpliwości, że to najlepsza decyzja dla Polaków i swoisty wyborczy gamechanger, a drudzy – że to samo zło, rozwali budżet, wznieci na nowo wysoką inflację, a do tego jeszcze odurzy ojców kupionym za te pieniądze alkoholem. Trudno w takich warunkach o rzeczową dyskusję.
Zostawmy ekspertom od ekonomii i demografii zagadnienia wpływu zwiększenia tego świadczenia na budżet, inflację czy rozrodczość. Szkoda, że nie wszyscy ich słuchają, bo nie wszyscy mają otwarte umysły. A jak bardzo – ujawniła wielodniowa dyskusja już nie tylko o 800+, ale o istocie i celowości polityki państwa wobec rodzin czy osób słabszych. Ta kwestia stała się polem ostrej i wulgarnej bitwy „o moje”. Tam nie było miejsca na merytoryczną rozmowę o możliwości dzielenia się z obywatelami tym, co wypracowuje państwo.
Nasze czasy wyhodowały całe zastępy młodych, niby wykształconych i otwartych osób, a w rzeczywistości samolubnych, nastawionych tylko na siebie. Ludzi, dla których pojęcie jakiejkolwiek wspólnoty jest nieistotne, a wręcz szkodliwe, bo zagrażające samorealizacji! Ludzi, dla których solidaryzm nie jest objawem wrażliwości, tylko frajerstwa; dla których tradycja, rodzina, starsi i młodsi są obciążeniem, które trzeba szybko z siebie zrzucić. Ludzi, którzy nie chcą zobowiązań, a jakiekolwiek normy uznają za przejaw opresji – czy to państwa, czy Kościoła, rodziny lub szkoły. Ludzi w gruncie rzeczy samotnych, skrzywdzonych i sfrustrowanych, których ukształtował źle pojęty czy wręcz wypaczony liberalizm. Kiedyś egoistom było trudniej, ale ponieważ w wielu kręgach nadal modny jest liberalizm, mogą być dumni ze swojego samolubstwa. Bo jak inaczej nazwać wyrażane w internecie przekonania np. o tym, że „przez to utrzymujemy wszystkich nierobów” czy że „Nie ma sensu wspierać kobiety, której nie chce się robić”?
Nie mam wątpliwości, że jest to odbicie epoki, w której przyszło nam żyć. A także mediokracji, która od lat dyktuje nam w wielu przypadkach, jak powinniśmy żyć.
Jak to robią? Poprzez systematyczne i skuteczne obrzydzanie rodziny – jako miejsca przemocy, macierzyństwa – jako obciążenia dla kariery, czy małżeńskiej wierności – jako niedostosowania się do nowoczesności. A przecież wiemy, że jest inaczej. Jesteśmy świadkami dekompozycji, a nawet pewnego zmierzchu naszej łacińskiej cywilizacji z jej wszystkimi zasadami. Ta pseudodyskusja to pokazuje. I boli, bo pokazuje też, jak mało w nas – chrześcijanach i obywatelach ojczyzny dziesięciomilionowego ruchu Solidarności – zostało dziś człowieczeństwa. Właśnie to, a nie kwota 800+, zrobiło na mnie największe wrażenie.